Tuesday 29 July 2014

Zion and Bryce National Park - 2014/07

Dzień 13

Trójka bohaterów niniejszego bloga wyjechała właśnie z Zion i kieruje się ku Bryce Canyon. Mija właśnie czternasty dzień ich pobytu w Stanach, a w radio leci klasyczna ballada hair metalu ‘Every Rose Has Its Torn’ grupy Poison. ‘No ale co z dniem trzynastym?’ zapytają uważni czytelnicy. ‘Nie było dnia trzynastego?’ ‘A może tak jak w hotelach nie ma trzynastego piętra, tak nie było dnia trzynastego?’

Był. Słonisia, Słonik i Umicha spędziły go Zion Canyon. A że życie toczy się własnymi torami podług sobie znanych jedynie scenariuszy, bohaterowie dnia trzynastego przeżyli pod koniec dnia dwunastego następującą przygodę: mieli booking w hotelu, ale na 27 sierpnia, a nie lipca. Udało się jednak sytuację szybko wyjaśnić i zostali zakwaterowani w pokoju z łazienką dla handicapped, czyli upośledzonych. Nie jest pewnym czy ktoś nie próbował im czegoś zakomunikować.

W tym momencie trzeba wziąć pod rozwagę różnice między angielskim używanym w Wielkiej Brytanii i w Stanach. Handicapped w Anglii będzie generalnie słowem używanym do określenia osoby upośledzonej umysłowo, więc trzeba tutaj uważać. Właściwszym będzie zastosowanie słówka disabled. Inne przykładowe różnice między British English i American English, to restrooms (dosłownie tłumacząc: pomieszczenia do odpoczynku) zamiast toilets czy liqour store zamiast off-licence (sklep monopolowy).

Pogodziwszy się z faktem bycia handicapped, Słonisia, Słonik i Umicha dzień trzynasty spędziliły chodząc po Zion. Przejście kilku krótkich szlaków w jakiś niewyjaśniony sposób zajęło czas do godziny 16.oo.

Zaczęliśmy od tłocznego Riverside Walk, a potem podeszliśmy do urokliwej Weeping Rock (Łkającej Skały). Nazwa tej ostatniej wzięła się od tego, że ze skały skapuje wilgoć. Dzieje się tak dlatego, że wierzchnia warstwa plateau (płaskowyżu) jest przepuszczalna, a więc deszcz może w nią wsiąknąć, a gdy woda dojdzie do warstwy nieprzepuszczalnej, spływa nią ku bokom, aby ostatecznie zostać ‘wydaloną’ przez skałę i spadać turystom na głowy.























Naciekawszym ze szlaków był ten wiodący do Emerald Pools (Szmaragdowych Sadzawek). Wił się on stokiem górskim pośród drzew i głazów. Był on troszkę trudniejszy, więc średnia mijanych osób nieco spadła, a dotarcie do każdej z trzech sadzawek nagradzał ożywczy chłód w cieniu drzew i kilkusetmetrowych bloków skalnych.






















Popołudnie spędziliśmy w Springdale. Ledwie zainstalowaliśmy się na hotelowym tarasie i otworzyliśmy lokalnie produkowany ale, a zaczął padać rzęsisty deszcz, co zmusiło nas to do ewakuacji. Gdy przestało lać, powietrze wciąż było ciężkie, a niebo zachmurzone. Z racji tego, że Achilles miał kłopoty z piętą, a Słonik z Achillesem, Umicha poszła potruchtać, a Słonisia i Słonik zanurzyli się w bulgoczącej wodzie przy przyhotelowym basenie.

Kolację zjedliśmy w sympatycznej restauracji Bit & Spur. Słonik, istota obdarzona ogromnym apetytem na życie, po zjedzeniu steka z ćwierć krowy oznajmiła:

- Przeżarłam się.

Słońce już zaszło i był przyjemnie ciepły wieczór, gdy Słonik i Umicha zanurzyły się w bulgoczącej wodzie. Kilkanaście minut przed 22.oo basen i bulgocząca woda wyludniły się całkowicie, a kilka minut później jedyną osobą, która mogłaby się tam wciąż utopić tego dnia była Umicha. Gdy tak sobie płynęła koślawą żabką patrząc na gwiazdy świecące się jak zwykle światłem odbitym, przyszła jej do głowy piosenka R.E.M.‘Nightswimming’. I tak nucąc w myślach ‘Nightswimming deserves a quiet night’ myślała sobie Umicha, że feralna trzynastka jest bzdurnym przesądem dobrym dla ciołków w żółtych majtkach.

Myślała tak do czasu, gdyż życie miało dla niej w zanadrzu jeszcze jeden scenariusz. Było przed 23.oo, gdy Słonisia kategorycznym tonem, ni to warcząc ni to mówiąc, oznajmiła:

- Wyłączaj wszystko i idź spać, bo…

Iść spać przed jedenastą? Fakt, że hotele nie mają trzynastych pięter wydaje się być w pełni racjonalnym rozwiązaniem…


Dzień 14

Słonik miał sporo oczekiwań względem tras rowerowych w Zion Canyon. Okazało się, że oferta była bardzo uboga. Ekstremalny biking dało się znaleźć, ale coś bardziej dla amatorów ograniczało się praktycznie do asfaltu. Stąd wyprawa do Bryce Canyon, oddalonego od Springdale o niecałe dwie godziny jazdy. Aby tam się dostać, musieliśmy przejechać kilkanaście mil bardzo malowniczą trasą przez Zion Canyon, przejechać przez tunel Mt. Carmel o długości 1,1 mili oraz spojrzeć w prawo, aby przyjrzeć się bizonom w Zion Buffallo Grill. I tak jadąc, milomierz pokazał 2000 od momentu wynajęcia samochodu na lotnisku w Mieście Aniołów dwa tygodnie temu.

Powierzchnia Bryce Canyon National Park wynosi 145.000 km², a nazwa pochodzi od mormońskiego pioniera Ebenezera Bryce’a, który osiedlił się tam z rodziną w drugiej połowie XIX wieku. Zasłużył się on zakładaniem i wspieraniem lokalnych społeczności, oraz wybudowaniem kilkukilometrowego kanału irygacyjnego. Fakt, że był osobą powszechnie znaną sprawił, że do nazwy kanionu przylgnęło na dobre nazwisko Bryce.

Podziwiając śliczne widoki, Słonisia, Słonik i Umicha przemieścili się ‘rimem’ (krawędzią) kanionu z Bryce Point przez Inspiration Point do Sunset Point. 


W owej że chwili, stali się oni świadkami niesamowitego zjawiska meteorologicznego. Po lewej i prawej stronie przechodziły burze, niebo rozświetlały liczne błyskawice, a oni szli niczym Mojżesz przez Morze Czerwone. 


Coś lub ktoś u góry najwidoczniej bał się warczenia.:)

Pokonawszy 'rimem' 3,6 kilometra, zeszli ścieżką do tego quasi kanionu. Quasi – gdyż nie przecina go rzeka, ale i tak to, co wyrzeźbiła tam natura można śmiało określić mianem grand and spectacular.























Gdy schodzili w dół, dogoniły ich deszcz i błyskawice. Błysk od grzmotu dzieliły sekundy, więc Słonisia, Słonik i Umicha byli niemalże w samych sercu ‘cyklonu’. 
Nasza kryjówka przed burzą - miało to być skaczące zdjęcie, ale nie wyszło
W tym właśnie momencie usłyszeli oni tętent koni, by za chwilę dostrzec szesnaścioro jeźdźców z wolna ich doganiających. W tym momencie huknęło tak, że Słonisia aż podskoczyła. Gdy już doszła do siebie rzekła:

- Te konie są naprawdę dobrze wytresowane. Nie boją się grzmotów.
- Ja też się nie boję – odparł Słonik.
- Bo jesteś głupi…
Wracając do Springdale, troje bohaterów niniejszego bloga zatrzymało się przy Buffalo Grill i zjadło bardzo dobry lunch w otoczeniu molestujących się nawzajem kaczuszek, prychających kucyków i puszystych kur. Nie wiedzieć czemu - bizony zniknęły.
Bizony na rancho koło restauracji widziane poprzedniego dnia  w drodze do parku
Przejechawszy po raz ostatni przez śliczny Zion Canyon dotarli nasi dzielni muszkieterzy do hotelu, by spędzić wieczór w basenie i bulgoczącej wodzie, wypatrując pojawiających się gwiazd i podziwiając księżyc w nowiu, by następnie odbyć na tarasie naradę wojenną z towarzyszem Malbeciem. I tak zaskoczyła ich północ. Przebieg narady objęty jest tajemnicą wojskową…


Monday 28 July 2014

Page - Horseshoe Bend - Lake Powell - Antelope Canyon - Kanab - 2014/07

Dzień 11

Mówiąc kolokwialnie, tak to już jest, że wszystkiego się nie da. Gdyby poprzedniego dnia Słonisia nie przycisnęła gazu do dechy i nie pomknęlibyśmy drogą stanową 163 na północ, lecz na południe, dotarlibyśmy do Four Corners Monument, czyli jedynego miejsca w USA, w którym spotykają się granice czterech stanów: Utah, Arizony, Kolorado i Nowego Meksyku. Choć jest to jedynie symboliczny punkt, przyciąga on jednak gro turystów. Polskim odpowiednikiem Four Corners Monument może być Krzemieniec w Bieszczadach, gdzie schodzą się granice Polski, Ukrainy i Słowacji, czy też wieś Bolcie na Suwalszczyźnie, w obrębie której dokonuje się trójstyk granic Polski, Litwy i Rosji.

Świt zastał nas w niewielkim miasteczku Page w Arizonie przy tamie w Glen Canyon, zbudowanej na Colorado River, której źródła znajdują się w Górach Skalistych, by 2330 km dalej wpłynąć do Zatoki Kalifornijskiej. Kolorado przepływa przez 5 stanów w USA i Meksyk, a znajduje się na niej wiele elektrowni i sztucznych zbiorników wodnych. 

Symbolem jej mocy jest Wielki Kanion Kolorado, a malowniczości - Horseshoe Bend, którą to nazwę należy rozumieć jako skręt (rzekiJ) czy może lepiej zakole rzeki w kształcie podkowy końskiej, gdyż robi ona nawrót o 270̊. To piękne miejsce znajduje się o kilka minut jazdy z Page, a z parkingu wiedzie doń milowy szlak przypominający chodzenie po wydmach, na którego końcu z wysokości 300 metrów podziwiać można urokliwą rzekę Kolorado.

Choć przybyliśmy tam po śniadaniu, upał był już srogi. Okulary przeciwsłoneczne spełniały znów swoją podstawową funkcję, a dużej butli wody nie nieśliśmy z powodu kaca. 100̊F było faktem. A Horseshoe Bend? Grand and spectacular again!!!

Następnie wróciliśmy do Page i pojechaliśmy do Zapory Glen (Glen Canyon Dam), będącą potężną konstrukcją betonową w kształcie łuku. Jej konstrukcja trwała 8 lat, a została oddana ona do użytku w 1966 roku. 
100̊F było przeszłością. Temperatura podniosła się o kilka stopni, więc poszukaliśmy schronienia w ulokowanym przy tamie Visitor Center. Poczytawszy informacje o tamie, zrobiliśmy sobie test ‘What’s your dam IQ?’ Wyszło następująco: Umicha – 64, Słonik – 68.* Polegał ów test na sprawdzeniu wiedzy odnośnie tamy, a nazwa tegoż testu była grą słowną (dam – tama; damn – cholera, tutaj cholerne).

Ochłodziwszy się trochę w klimatyzowanym Visitor Center, pojechaliśmy wzdłuż Lake PowellNazwane zostało ono tak na cześć amerykańskiego geologa i podróżnika Johna Wesleya Powella. Kierował on ekspedycją, której jako pierwszej udało się przepłynąć Wielki Kanion Kolorado. Jezioro powstało w wyniku spiętrzenia rzeki i zalania Glen Canyon. Długość Lake Powell wynosi 299 km, maksymalna szerokość - 40 km, maksymalna głębokość - 170 m, a jego powierzchnia to 1627 km², co czyni je jednym z największych sztucznych zbiorników na świecie. Dziś Jezioro Powella jest popularnym centrum sportów wodnych. Nie było niestety, jak to mówi Słonisia, wow factor, czyli szału. Było tak gorąco, że na tym sztucznie stworzonym jeziorze nie chciało się nawet motorówkom

Za to następny punkt programu zrekompensował niedosyt, a był nim oddalony od zapory o kilka mil Antelope Canyon. Stojąc na powierzchni widać płaskie głazy pełne tlenku żelaza. W istocie, szczeliny między nimi tworzą kilkadziesiąt stóp niżej tajemne korytarze. Bez dwóch zdań, miało to wow factor.


Kanion Antylopy jest jednym z najczęściej fotografowanych kanionów na świecie, a powstał wskutek wymywania piaskowca przez powodzie błyskawiczne Jest on dostępny dostępny do zwiedzania tylko z przewodnikiem, a podzielony jest na dwie części. Lower Antelope Canyon, nazywany przez Indian Navajo Hazdistazí ("kamienne spiralne łuki"), znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie Jeziora Powella i jest dłuższy niż górny kanion. Aby się doń dostać, niezbędnym jest pokonanie kilku stalowych drabin wiodących w dół. Wiązki światła pojawiające się w kanionie tworzą perfekcyjną scenerię do robienia zdjęć. Upper Antelope Canyon, czy też Tsé bighánílíní ("miejsce gdzie woda biegnie przez skały"), znajduje się na południe od Lower Antelope Canyon. Różnicą jest to, że aby go odwiedzić, należy podjechać samochodem wycieczkowym, co sprawia, że bilety są droższe. Drugą istotną różnicą jest to, że Upper Antelope Canyon znajduje się na jednym poziomie i nie wymaga wspinaczki. Głębokość tego kanionu sięga nieco ponad 30 metrów, a szerokość nie przekracza kilku metrów. Najkorzystniejsze światło do podziwiania feerii kolorów jest we wczesnych godzinach rannych.



Popołudnie spędziliśmy w naszym różowym apartamencie w Debbie’s Hideaway (Kryjówce Debbie), która to z pewnością przypadłaby do gustu największej na świecie wielbicielce koloru pink – Marysi.
Jak wiadomo, życie pisze różne scenariusze. Prawda miesza się z fikcją, mity urzeczywistniają się, śni się na jawie, chodzi we śnie… Stało się nie inaczej w sobotę 26 VII 2014 roku. Streścić można to krótko: Achilles miał słabą piętę, a Słonik – Achillesa. W rezultacie, Umicha musiała pójść pobiegać sama, a Słonik przygotował w międzyczasie bardzo dobre penne z krewetkami. A że życie pisze mnóstwo scenariuszy, po drugiej stronie ulicy zaczął się koncert country w Big John’s Texas BBQ. Panowie zaczęli od ‘Ring of Fire’ Johnny’ego Casha, a wykonali również tak znakomite kawałki jak ‘Red House’ Jimi Hendrixa czy ‘Johnny B. Good’ Chucka Berry’ego. Jednak zdaniem Umichy piosenką dnia była usłyszana w lokalnej radiostacji ‘Big Empty’ Stone Temple Pilots…

Dzień 12

Achilles miał słabą piętę, a Słonik – Achillesa. Z tego też powodu Umicha poszła potruchtać sama zarówno w sobotę wieczorem, jak i w niedzielę rano, a trasa jej nieodmiennie wiodła ulicami miasteczka Page w Arizonie, z których rozciągł się widok na Lake Powell. Nie trzeba wspominać, że za każdym razem termometr pokazywał 100̊F.

Pożegnawszy różowe apartamety Debbie’s Hideaway pomknęliśmy autostradą 89 ku Springdale. Nim tam jednak dotarliśmy, zrobiliśmy krótki postój w Visitor Center w Zaporze Glen, a Słonisi Dam IQ wyniosło tym razem 100*, a potem stanęliśmy na lunch w Kanab w Utah. 

Kanab jest niewielkim miasteczkiem, nazywanym przez jej mieszkańców Little Hollywood (Małym Hollywood), gdyż do lat 60-tych XX nakręcono tu wiele filmów (głównie westernów) z udziałem takich sław jak John Wayne, Frank Sinatra, Ronald Reagan, Anne Bancroft, Eli Wallach czy Clint Eastwood. Zatrzymywali się oni w głównie w Parry Lodge, którego to właściciele bracia Parry byli inicjatorami napływu filmowców z Hollywood. Hotelowe lobby i restaurację ozdabiają zdjęcia będące świadectwem owej złotej ery Little Hollywood z odręcznie napisanymi dedykacjami gwiazd…
Parry Lodge
Knajpka, którą odkrył Słonik ponownie dowiodła, że Lonely Planet powinno poważnie zastanowić się nad zatrudnieniem go w charakterze eksperta. Ciekawostką jest to, że z premedytacją nie zachowało się żadne jej zdjęcie, aby nie ułatwiać zadania autorom Lonely Planet...

* Wyniki podane są w procentach

Friday 25 July 2014

Flagstaff - Monument Valley - Mexican Hat - 2014/07

Dzień 9

Rozpoczęliśmy od wizyty w Obserwatorium Lowella (Percival Lowell’s Observatory) w Flagstaff, w którym to w 1930 roku odkryto Plutona, do niedawna uważanego za dziewiątą planetę układu słonecznego.

Oprowadzający nas po obserwatorium Dan przypomniał ciekawą anegdotę, która wyjaśnia pochodzenie Marsjan. Otóż XIX-wieczny astronom Giovanni Schriaparelli w swoich opisach Marsa użył słowa canale, które zostało przetłumaczone na język angielski jako canal. Cały szkopuł polega na tym, że angielskie canal oznacza kanał zbudowany ludzką ręką, a tłumaczenie powinno brzmieć channel, czyli kanał np. La Manche. Lowell błędnie rozwinął temat w wydanej w 1906 roku ‘Mars and Its Canals’ (‘Mars i jego kanały’), co przyczyniło się do utrwalenia przekonania o istnieniu Marsjan. O ile w tej kwestii pomylił się on bardzo, o tyle jego intuicje oparte na wieloletnich badaniach odnośnie nowej planety, którą nazywał Planeta X, potwierdziły się 14 lat po śmierci Lowella, a odkrycie Plutona zostało ogłoszone 13 marca 1930 roku, dokładnie w 75-tą rocznicę jego urodzin.
Grobowiec Percivala Lowella - założyciela obserwatorium. Tradycją jest pochówek założycieli obserwatoriów na ich terenie
Planety są nazywane imionami starożytnych bogów. Pluton - bóg ciemności i podziemi, dobrze oddaje osobliwość planety, która ma tendencje do znikania z pola widzenia z racji odległości i bardzo nieregularnej orbity. Na kongresie Międzynarodowej Unii Astronomicznej w 2006 roku Pluton, dotąd uznawany był za dziewiątą planetę układu słonecznego, został zdegradowany do rangi planety karłowatej. Wiązało się to z przyjętą wtedy nową definicją planety.
Według Wikipedii, planetą jest ciało niebieskie, które:
1) znajduje się na orbicie wokół Słońca;
2) posiada wystarczającą masę, by własną grawitacją pokonać siły ciała sztywnego tak, aby wytworzyć kształt odpowiadający równowadze hydrostatycznej (prawie kulisty);
3) oczyściło sąsiedztwo swojej orbity z innych względnie dużych obiektów.
Obiekty niespełniające trzeciego warunku i nie będące księżycami są określane mianem planet karłowatych. Obiekty niespełniające drugiego i trzeciego warunku, i niebędące księżycami, to małe ciała Układu Słonecznego.
Parafrazując, za planetę uważa się:
1) obiekt obiegający Słońce;
2) obiekt o kształcie kulistym;
3) obiekt dominujący na swojej orbicie.
Pluton nie spełnia trzeciego wymogu, gdyż jego orbita przecina się z orbitą dominującą Neptuna, a odkryty w 1978 roku Charon, uważany za księżyc Plutona, jest tylko o połowę od niego mniejszy. Inni astronomowie uważają układ Pluton - Charon za podwójną planetę karłowatą. Charakterystyczną cechą tego układu jest to, że ciała wirują wokół wspólnego ośrodka masy znajdującego się ponad powierzchnią Plutona. Z tego też powodu, nie wszyscy uznają za stosowne nazywanie Charona księżycem Plutona, a raczej widzą w nich układ podwójny - bez określenia głównego obiektu i jego księżyca. Tworzą one układ podwójnie synchroniczny, co oznacza, że są stale zwrócone do siebie tymi samymi stronami.

Z ciekawostek zasłyszanych i przeczytanych w Obserwatorium Lowella Słonisia wybrała następujące:
Merkury jest planetą położoną najbliżej Słońca. W dzień temperatura wzrasta do 220 stopni Celsjusza, a w nocy spada do -124 stopni. Jest to największa znana amplituda temperatur między dniem a nocą;
Na Wenus dzień trwa dłużej niż ziemski rok, a temperatura w dzień wynosi 430 stopni Celsjusza. Jest tym samym wystarczająco wysoka, by stopić ołów;
Ziemia jest jedyną planetą, na której woda występuje w trzech postaciach: ciała stałego, cieczy i gazu;
Najwyższa góra (17 km) i najgłębszy kanion (4 k) w Układzie Słonecznym znajdują się na Marsie;
Jowisz jest najszybciej obracającą się planetą, a dzień na niej trwa 10 godzin;
Saturn ma gęstość mniejszą niż woda, czyli gdyby wrzucić Saturn do wody, unosiłby się na powierzchni;
Uran jest najbardziej przechyloną planetą;
Neptun ma najsilniejsze wiatry dochodzące to 2000 kilometrów na godzinę (nie te wiatry:));
Pluton dostał w 2006 roku czerwoną kartkę i już nie jest planetą.
W radio zabrzmiał klasyk zespołu Free ‘All Right Now’, gdy wyjeżdżaliśmy z Flagstaff Route 66. Sześćdziesiątka szóstka jest jednym z symboli USA, a wiedzie ona z Chicago w Illinois do Santa Monica w Kalifornii. Otwarta w latach dwudziestych XX wieku trasa o długości prawie 4000 kilometrów, została uwieczniona przez słynnego pisarza Johna Steinbecka w ‘Gronach gniewu’, czerpali z niej inspirację bitnicy i inne niespokojne duchy, w tym John Ball, obywatel RPA, który w 1972 roku przebiegł ją w 54 dni.
Blisko trzy godziny później zameldowaliśmy się w Monument Valley - dolinie na granicy stanów Arizona i Utah. Znajduje się ona wewnątrz rezerwatu Indian Navajo, których język był używany przez armię amerykańską do szyfrowania wiadomości podczas II wojny światowej, a kodowane w ten sposób wiadomości nigdy nie zostały odczytane przez wroga i przyczyniły się walnie do pokonania sił japońskich na Pacyfiku.

Gleba i skały w Monument Valley zawdzięczają swoją czerwoną barwę tlenkom żelaza i manganu. Rozróżnia się głównie trzy typy formacji skalnych: ‘butte’, ‘masa’ i ‘spire’, których kształt jest wynikiem erozji.
Porzuciliśmy asfalt na rzecz off-roadu i udaliśmy się na 17-milowego (26 km) rogala pośród świętych miejsc Indian Navajo. Pogoda się nieco popsuła. Wciąż było ciepło, ale zerwał się wiatr i nadciągnęły chmury burzowe. Połowa nieba była stosunkowo bezchmurna, a z grubej warstwy chmur przesłaniającą drugą połowę padał rzęsisty deszcz. My byliśmy gdzieś pomiędzy. Wiatr nawiewał czerwony piasek, a okulary przeciwsłoneczne spełniały funkcję gogli. Na jednym z podjazdów utknęliśmy i tylko dzięki rodzinie z jeepa jadącego za nami, udało nam się wypchnąć samochód z piasku. 
Błyskawice rozświetlały raz za razem niebo, jakby poganiały chmury w naszym kierunku, a Słonisia odczuwała pewne poddenerwowanie.
Nocowaliśmy w przyjemnym motelu Hat Rock Inn (gratulacje dla Słonisi za wybór) w Mexican Hat oddalonym o pół godziny jazdy, a wieczór zwieńczyła kolacja w godnym polecenia Home of the Swingin’ Steak, którego sercem była grillo-huśtawka, a każda wchodząca do restauracji osoba zachowywała się niczym rasowy Japończyk i natychmiast wyciągała aparat…
 


Dzień 10

Szeryf Słonik zaordynował poranną zaprawę nim Umicha zdążyła otworzyć oczy. Zegar pokazywał 9.09, a żar już lał się z nieba. Po chmurach burzowych dnia wczorajszego nie pozostało śladu. 
Wybiegliśmy z Mexican Hat w kierunku The Valley of the Gods (Doliny Bogów), która wielokrotnie stanowiła tło dla wielu westernów i wielu innych produkcji filmowych. Krajobraz pogranicza stanów Utah i Arizony jest jakby scenografią żywcem wyjętą z filmów o Dzikim Zachodzie. Jest tak nie bez powodu. Już w 1939 roku legendarny reżyser i laureat czterech oskarów John Ford nakręcił w Monument Valley legendarny western pt.: ‘Dyliżans’, a w jedną z głównych ról wcielił się legendarny John Wayne. Duet ten wracał jeszcze w te strony wielokrotnie w celu nakręcenia kolejnych filmów. Z racji tego, że twarzą kojarzącą się z danym filmem jest ta odtwórców głównych ról nie dziwi fakt, że co rusz można dostrzec podobiznę Johna Wayna.
Słonik z Umichą wrócili do Hat Rock Inn 59 minut później. Nie wrócili jednak razem, gdyż ten pierwszy narzucił takie tempo, że ten drugi, na wpół zaspany, podziwiał jedynie plecy tego pierwszego zbliżające się coraz to bardziej i bardziej ku linii horyzontu. Koincydencja wspólnego powrotu wynikła z faktu, że wróciwszy z powrotem do Mexican Hat, Umicha przebiegła na jego drugi skraj, dzięki czemu odkryła The Olde Bridge Grill – położoną przy moście nad rzeką San Juan restaurację prowadzoną przez Indian Navajo.
Wymeldowawszy się z hotelu, obrano azymut na Mexican Hat – skałę, którą wieńczy kamień przypominający sombrero. Upał był niesamowity, pot lał się z nas ciurkiem, więc po krótkiej sesji zdjęciowej pojechaliśmy do The Olde Bridge Grill. Atmosfera, położenie i wystrój miejsca były bardzo na tak, a porcje tak duże, że jedna trzecia została na talerzach. Rozżaleni tym faktem wsiedliśmy do samochodu, a Słonisia wcisnęła gaz do dechy i pognaliśmy drogą stanową 163 na północ w kierunku Monument Valley.
Prawie bezchmurne niebo sprawiało, że krajobraz prezentował się inaczej niż poprzedniego popołudnia. Co więcej, jeszcze mocniej przywodził na myśl The Olgas czy też Uluru (Ayers Rock) - święte miejsca Aborygenów w centrum Australii. Bohaterowie naszego bloga spędzili godzinę w Monument Valley Visitors Center pijąc w cieniu zimną colę i oglądając piękną panoramę roztaczającą się z tarasu. Tą samą co poprzedniego dnia, a tak inną…