Saturday 20 June 2015

Bieg Rzeźnika - 2015/06

78 km z Komańczy do Ustrzyk Górnych

Debiut Słonia na youtube:

Umichy wspomnienia z Biegu Rzeźnika:
Wszystko zaczęło się gdy ze Słoniem oglądaliśmy relację z X Biegu Rzeźnika, którą nagrałem dla Jachy po jego w nim udziale 2 lata temu. Trochę wody w rzece upłynęło do momentu gdy pod koniec grudnia Słoń rzucił hasło, że może by tak zrobić Rzeźnika, na co odpowiedziałem mu, że z jego %#&@ Achillesami to raczej nie. Po sylwestrze zacząłem o tym myśleć i analizować trasę, i doszedłem do wniosku, że jest to do zrobienia, jeśli nie „zajedziemy” się w pierwszej fazie biegu.


Telefon do Słonia z zapytaniem czy nie zmienił zdania i nadal chce wziąć udział, zgłoszenie i radość z faktu, że mieliśmy szczęście zostać jedną z 713 par wylosowanych do startu w XII Biegu Rzeźnika spośród prawie dwóch tysięcy wyrażających chęć udziału w ultramaratonie górskim w czerwcowy długi weekend.

Ów weekend w końcu nadszedł. Z Olą i Słoniem spotkaliśmy się w Warszawie w środę wieczorem, przekimaliśmy u Megan i w czwartek rano ruszyliśmy w kierunku Bieszczad.Po przejechaniu z Bytowa w sumie ponad 800 km dotarliśmy wczesnym popołudniem do naszej kwatery w Rzepedzi na niecałe 12 godzin przed startem biegu. Szybko wyrzuciliśmy graty z samochodu, zapoznaliśmy się z naszymi współlokatorami (też przyjechali na Rzeźnika) i pojechaliśmy przez Komańczę do Cisnej, aby zarejestrować się, odebrać pakiety startowe, zostawić worki z potrzebnymi ciuchami na przepaki w Cisnej, Smereku i Berehach, wziąć udział w odprawie i posłuchać tradycyjnie już uświetniających kolejną edycję BRz muzyków z zespołu WIEWIÓRKA NA DRZEWIE. Słuchawszy obserwowaliśmy słońce chylące się ku lesistym czubkom gór otaczających Cisną, których cienie wydłużały się wprost proporcjonalnie do czekającego nas wysiłku.













O godzinie 2:51 zaparkowaliśmy niedaleko drewnianego kościółka w Komańczy (0 km – 460 m n.p.m.) i udaliśmy się w kierunku linii startu. Słoń był gotowy do startu start, bo najważniejszy jest szybki start, a ja pochłaniałem jeszcze makaron z kontenera na tyle wolno, że bieg się zaczął, a ja zjadłem raptem połowę. Oddałem resztę Oli i ruszyliśmy.
Blisko półtora tysiąca uczestników rozświetliło czołówkami czerwony szlak wiodący ku Chryszczatej (12 km – 997 m n.p.m.), pierwszej z gór na naszej trasie. Powoli szarzało, a my z asfaltu zeszliśmy na ścieżki leśne. Około 4:44 pierwsze promienie słońca sprawiły, że już tylko pojedynczy uczestnicy biegu używali lampek, a wstający piękny dzień był obietnicą niezapomnianych przeżyć. Urokliwie rozświetlony las, chłodzący boczny wiatr, pokonywane podejścia, zejścia i strumyki nie sprawiały kłopotów, a wszyscy jednomyślnie stwierdzali, że sielanka nie będzie trwała wiecznie.

Niecałe cztery godziny później wkroczyliśmy do Cisnej (32 km – 562 m n.p.m.). Pomimo tego, że była dopiero godzina 7:01, sporo osób przed domami, na balkonach i przy jezdni żywo dopingując sprawiało, że nie wypadało nie przyspieszyć. Na torach tuż przed pierwszym przepakiem kapela grała skoczne ska, a my mijaliśmy pary wyruszające, by pokonać odcinek do następnego przepaku w miejscowości Smerek (56 km – 644 m n.p.m.).

Uzupełniliśmy płyny, napełniliśmy bidony i nerki, zostawiliśmy czołówki i niepotrzebne rzeczy, gdyż wiadomo było, że dzień szykuje się piękny, wzięliśmy kijki i ruszyliśmy. Błąd – nie zjadłem makaronu w Cisnej. A możliwość była. Chwilę później byliśmy z powrotem na torach, kapela nadal grała ska, widzów było chyba jeszcze więcej, a my przeszliśmy wiaduktem i wbiliśmy się w krzaki tak, jak nakazywał czerwony szlak, by za moment użyć kijków po raz pierwszy. Tutaj zaczęły się moje kłopoty z bardziej stromymi podejściami, które to towarzyszyły mi aż do Połoniny Caryńskiej. Ale po kolei.
Podejście na szczyt Małego Jasła (1097 m n.p.m.) zweryfikowało mnie konkretnie. Niby tylko 5 czy 6 km od Cisnej, ale zaczęła się Rzeź (NIK jakby nie weryfikował, doszedłby do takiego samego wniosku:)). O godzinie 9:00 Słoń oznajmił, że właśnie pokonaliśmy dystans maratoński. Poranek był piękny, podejście było za nami, siły tak jakby wróciły, a my pędziliśmy lasem niczym te dziki z logo biegu ku Okrąglikowi (1101 m n.p.m.) na granicy ze Słowacją. Zdradliwość tego punktu polegała na tym, że idąc szlakiem na wprost doszlibyśmy ostatecznie do Bratysławy, ale my zrobiliśmy sobie sesję fotograficzną i skręciliśmy w lewo.

Szliśmy połoniną, dookoła rozciągał się przepiękny widok, bezchmurne niebo i lekko chłodzący wiatr, co w sumie zrekompensowało z nadwyżką kryzys kilka kilometrów wcześniej. Jakiś czas później było długie, bardzo strome zejście błotem ku Drodze Mirka (od imienia pomysłodawcy BRz), nieoczekiwany i nieuwzględniony w rozpisce punkt z wodą (mi się właśnie skończyła na dosłownie dwie minuty przed) nadzorowany przez Mirka, korytko z zabłoconą wodą by mogły się dziki ochlapać, i 9 km do następnego przepaku w Smereku. Oj dłużyło mi się %$@# dłużyło. Słoń biegał wte i wewte, a ja %#$@ człapałem. Słońce grzało coraz mocniej, a wiatr przestał chłodzić.
I gdy tak grzało i nie chłodziło, dotarliśmy do miejscowości Smerek (56 km – 590 m n.p.m.).
Ola czekała na nas na przepaku, który to oferował prawdziwie królewskie menu: izotoniki, colę, wodę, pieczone kartofle, mięso, swojski chleb ze smalcem, pyszne ciasto z rabarbarem (którego pochłonąłem sporą ilość) i wiele innych specjałów. Fizjologicznie, na makaron było już za późno, a najtrudniejsze dopiero na nas czekało. Ola ze Słoniem trochę postali i porozmawiali, a ja ruszyłem w trasę wiedząc, że Słonik mnie za chwilę dogoni. Tak też się stało.
Szliśmy lasem. Robiło się coraz cieplej i coraz bardziej stromo, a ja wyczekiwałem momentu, gdy wyjdziemy z lasu i zobaczymy Smerek (60 km – 1222 m n.p.m.). Dwa postoje kosztowało mnie dotarcie na szczyt, a Słoń niczym kozica pomykał do przodu. Był w awangardzie, ja stanowiłem natomiast ariergardę.
Trzeci postój na szczycie na żel i picie rozpoczął dość przyjemny etap do Chatki Puchatka (67 km – 1228 m n.p.m.) na Połoninie Wetlińskiej. Przyjemny, bo pozbawiony stromych podejść, które były moją zmorą od Małego Jasła.


Przy Chatce Puchatka tradycyjnie znajduje się wielu wędrówkowiczów. I było ich wielu z racji tego, że pogoda była piękna (i znów wiał chłodzący boczny wiatr). Rzeźnicy biegli, a setki osób na szlaku robiło im miejsce i dopingowało służąc pomocą, gdy to było potrzebne. No i jeszcze było zejście, na którym wielu rzeźników mówiło sobie coś tam pod nosem – superlatywy zapewne. W naszym przypadku – moc całości teamu wróciła. Podział na awangardę i ariergardę przestał być sztywny.
Wszystko wróciło do tzw. „normy” na podejściu z przepaku w Berehach Górnych (69 km – 760 m n.p.m.) na Połoninę Caryńską (72 km – 1297 m n.p.m.). Słonik przeżył swoją „chwilę prawdy”, a ja przysiadłem trzy razy po to, żeby przysiąść po raz czwarty naprawdę. Oczy mi zaparowały, a ja tak siedziałem sobie przy ścieżce. Mijali mnie rzeźnicy, mijali mnie turyści, a ja siedziałem. Jedna z tych drugich oddała mi swoją butelkę pepsi, która postawiła mnie na nogi. W tej to właśnie chwili, po drugiej stronie ścieżki przysiedli dwaj rzeźnicy, z których jeden czuł to, co ja kwadrans wcześniej.

Zaraz potem uradował fakt, że po kilku minutach las się skończył, i tylko kawałek stromizny dzielił od najwyższego punktu na Połoninie Caryńskiej, co oznaczało, że przed nami było 5 km w dół do Ustrzyk Górnych (77 km – 640 m n.p.m.). W momencie, gdy wszedłem na grań, ten chłodzący rozkosznie wiatr dmuchnął tak, że niemalże mnie przewrócił i zepchnął w dół do podnóży tejże nie tylko mojej tego dnia Golgoty.
Pepsi zaczęło nieść i na zejściu pędziliśmy wyprzedzając wielu z rzeźników i turystów, którym Caryńska Golgotą nie była do takiego stopnia jak dla mnie. Co niektórzy z nich zdumieni byli bardzo widząc postać moją zmartwychwstałą. Miałem też okazję podziękować nieco bardziej świadomie pani, która obdarowała mnie legendarną już w mojej głowie pepsi




.Potem było jeszcze zawsze nieprzyjemne zejście lasem do Ustrzyk Górnych i o 16:20 zameldowaliśmy się na mecie. Każdy z „finisherów” otrzymał m.in. kufel uważonego specjalnie na tę okazję piwa rzeźnik i pamiątkowy medal. Ja byłem zainteresowany jedynie zajęciem pozycji horyzontalnej, a Słoń ciągle jakby biegł. Trawka nad potokiem oferowała znakomite miejsce do pikniku. Ja poszedłem spać, a Słoń skorzystał i spił oba rzeźniki, zjadł dużo, no i wespół z Olą niańczył mnie. Ja zaś spałem do 6:30 dnia następnego, by w końcu powstać ponownie, i podziwiając piękno otaczających gór wypić kawę na tarasie naszego domku.

Konkludując, gdyby po nauczycielsku opatrzyć Bieg Rzeźnika tematem, brzmieć mógłby on: „Lekcja pokory i życia, czyli o zrozumieniu czym jest natura ludzka i natura w ogóle.” Przytoczyłbym tu jeszcze stwierdzenie Fryderyka Nietzsche, że „zmęczenie czyni ludźmi równymi…"
Ps. Po biegu Słoń powiedział mi, że gdy powiedziałem mu w grudniu, że „z jego %#&@ Achillesami to raczej nie”, to on pomyślał sobie, że z moim kolanem to też chyba nie. Tematem tej lekcji niech będzie to, że „Der Wille zur Macht, czyli da się, jeśli będziesz chciał…”

PODSUMOWANIE


No comments: